W PODRÓŻY


Już tu jestem.  Tym "tu" jest Bangkok.  Przyleciałem do miejsca tak bardzo oddalonego i zdawałoby się kiedyś wręcz nieosiągalnego. Jednak, jeśli człowiek odnajdzie swój cel i będzie zdeterminowany  do jego osiągnięcia to z pewnością uda mu się go zrealizować.

Słyszałem, że ludzie są tu otwarci. Długo nie musiałem na to czekać aby samemu tego doświadczyć. W pociągu spytałem się pewnej Tajlandki  jak mogę dostać się na ulicę Khao San, a ta nie tylko wytłumaczyła jak  tam dojechać ale nawet zaproponowała, że pojedzie tam ze mną taksówką.

Dotarłem do celu. Ulica jak nasze zakopiańskie Krupówki z niezliczoną ilością wiszących reklam.

Nie przyswajam tego jeszcze, nie potrafię przestawić się do zmiany czasu, nie odczuwam odległości a już siedzimy na dachu wieżowca z widokiem na nowoczesną dzielnicę Bangkoku.
Bangkok w trzy dni jest nie do zdobycia i trzeba zdecydowanie więcej więcej czasu na jego poznanie. Może następnym razem ponieważ  spieszno nam było do Kambodży. 









 Ostatnie spojrzenie przez okno hotelowe i jedziemy do Kambodży.

Jesteśmy już w Kambodży.

Po około dziesięciu godzinach podróży autobusem dotarliśmy do Siem Reap .

Samo miasto nie robi wrażenia ale jest to jedyna baza wypadowa do Angkoru jak i pobliskich wiosek.

Pierwszy dzień to tylko rozpoznanie terenu, dlatego też wypożyczyliśmy rowery. To była dobra decyzja i sposób na ucieczkę z tego miasta.



Pojechaliśmy przed siebie zbaczając w końcu z głównej drogi, która niekoniecznie była asfaltowa. To dało nam szanse zapoznać się z prawdziwą Kambodżą jaką nie jest w stanie zobaczyć turysta z walizką na kółkach.









Niesamowitym dopełnieniem dnia i niezapomnianym przeżyciem była integracja z miejscową ludnością.

W drodze powrotnej przystanęliśmy przy jednym z domków z którego rozlegała się lokalna muzyka. Nieśmiało zajrzeliśmy przez bramę. Zanim zorientowaliśmy się, że jest to rodzinna impreza już zostaliśmy zaproszeni do środka. Powód świętowania był niemały gdyż w rodzinie na świat mają przyjść bliźniaki.

Nie na co dzień mamy okazję jeść węże przyrządzone przez gospodarza, potańczyć z Khmerami popijając lokalne Cambodia Beer. Muzyka i otwartość człowieka wystarczyła nam aby poradzić sobie z różnicą językową, która w tym wszystkim okazało się mało istotna.















KOLEJNE DNI W KAMBODŻY

Przyszedł czas na zwiedzanie Angkor Wat. To miejsce, które ponoć trzeba zobaczyć. Jak wiadomo zdania są zawsze podzielone. Chcieliśmy to sprawdzić czy opisywane w setkach przewodnikach, pokazywane w filmach dokumentalnych i do tego fotografowane przez milionów turystów są tego warte.
I to było wyzwanie. Zrobić zdjęcia tym pięknym świątyniom bez zbędnych statystów.
Tu przydała się nam cierpliwość i dużo czasu. Udało się.















Stwierdzamy, że warto to było zobaczyć a dwa dni to wystarczający czas na zwiedzenie interesujących świątyń.
Jeszcze jeden dzień spędziliśmy na rowerze. Przyznaję się bez bicia, że pół dnia snuliśmy się bez celu, jeżdżąc po bocznych ulicach aż w końcu wyjechaliśmy przed siebie. Jeszcze dalej niż za pierwszym razem.
To kolejna szansa na spotkanie przypadkowych ludzi, mieszkańców wiosek, niezmęczonych komercją, i turystyką. Lubię robić zdjęcia tym, których spotykam na swojej drodze. Pewnie tych fotografii będzie najwięcej podczas tej wyprawy. Bo raz spotyka się radosną kobietę z dzieckiem na rękach,  innym mija się chłopaka z plecakiem, siedzącego na poboczu, dalej przejeżdża się obok wulkanizatora a jeszcze do tego zatrzymuje się na arbuza :) I tak można bez końca.








Zagadka dnia
Co przedstawia to zdjęcie?


POWRÓT Z KAMBODŻY

Po paru dniach pobytu w Kambodży nadszedł czas na kolejny cel naszej wyprawy na północ Tajlandii, miasta Chiang May.
Liczyliśmy na bezpośredni autobus do granicy, a kambodżańska pseudo agencja turystyczna wcisnęła mi nam bilet z przesiadką, wmawiając nam, że nie ma innego połączenia.
Dotarliśmy do miejscowości, w której następny autobus mieliśmy za 3 godziny. Głodni i spragnieni poszliśmy do przydrożnego straganu. Ale to co szef kuchni polecał było dalekie od tego na co mieliśmy ochotę :)


 Udało się w końcu znaleźć miejscową jadłodajnie. Zamówiliśmy ryż z kurczakiem. Chyba zrozumieli nas zbyt dosłownie albo to może prawdziwa kuchnia kambodżańska:)



 
Ostatnie spojrzenie na miasto i jedziemy dalej.





AJUTAJA W DRODZE DO CHIANG MAI
 Jeden dzień upłynął nam na spacerze w starej zabytkowej części miasta. Liczne świątynie choć zniszczone, robią wrażenie jednak nam najbardziej spodobała się słynna głowa Buddy, osadzona w starym drzewie. Do takiego stopnia, że zachowywałem się jak japoński turysta i zrobiłem jej chyba ze sto zdjęć :)

Miłym dopełnieniem pobytu w Ajutaja były obchody chińskiego nowego roku. Niezliczone ilości kramów z regionalnymi potrawami, począwszy od kleistego ryżu po żaby na patyku, mnogość zagłuszających się nawzajem imprez, przedstawień teatralnych a nawet wybory miss Ajutaja lub też regionu(dokładnie nie wiemy).  Nie mogło oczywiście zabraknąć tańca chińskiego smoka, który ma tak wielkie znaczenie dla chińskiej kultury.
Barwnie, głośno, egzotycznie…








TAJLANDIA PÓŁNOCNA
Byliśmy ciekawi północnej, górzystej części Tajlandii, a szczególnie miasta Chiang Mai. Informacje w przewodnikach jak i rekomendacje poznanych po drodze backpakerów, jeszcze bardziej podsycały nasze wyobrażenia o tym regionie. Spodziewaliśmy się spektakularnych świątyń, osadzonych w malowniczym górskim krajobrazie i spokojnego miasteczka. Wprawdzie zastaliśmy wiele świątyń, ale wyglądem  nie odbiegały  od tych, które można zobaczyć w całej Tajlandii. A samo miasto Chiang Mai przytłoczyło nas ilością ludzi i zakorkowanymi ulicami spowitych spalinami. 




Kiedy wynajętym skuterem przemierzyliśmy okolice wzdłuż i wszerz zobaczyliśmy krajobrazy, który nie dorównują nawet naszym pięknym Bieszczadom.

Jedynie spotkane po drodze schronisko dla słoni zatrzymało nas na dłużej. Zobaczyliśmy miejsce wolne od tresury i komercyjnej „szopki”. Tu mogliśmy swobodnie obcować z tymi pięknymi zwierzętami.







Nie jest tajemnicą, że miejsca tworzą ludzie, a opowieść o Chiang Mai chciałbym spuentować zdjęciem poniżej - uśmiech Taja spotkanego pod świątynią na długo pozostanie w naszej pamięci.


Czas jednak opuścić granice Tajlandii. Kierunek teraz jest prosty, jedziemy do Laosu. 


LAOS
Aby dostać się do Laosu od północnej strony Tajlandii, trzeba przepłynąć Mekong zwykłą, lokalną łodzią, co samo w sobie jest atrakcją.




Na dalszy transport w głąb kraju musieliśmy przeczekać do następnego dnia gdyż łódź odpłynęła tuż przed naszym dotarciem do przystani.
Tak więc jeden dzień spędziliśmy w przygranicznej wiosce Houayxay. Niezrażeni tym faktem postanowiliśmy zobaczyć co kryje w sobie to miejsce.










Tuż przed zachodem słońca weszliśmy na wzgórze, gdzie znajdowała się świątynia 
a przy niej szkoła dla młodych mnichów. Nie będąc pewni czy możemy ingerować w ich buddyjskie życie, chcieliśmy się wycofać ale oni sami otwarcie i z uśmiechem na twarzy zaprosili nas do swojego świata. 
Być może oni tak bardzo byli ciekawi nas jak my ich.
















Następnego dnia kupiliśmy bilety na tzw. speedboat-a, czyli na lokalną sześcioosobową motorówkę. Większość osób z niewiadomego dla nas powodu pytało nas, czy jesteśmy pewni tego środka transportu.
A jednak… to co w naszym mniemaniu miało być motorówką, okazało się być czymś 
w rodzaju większego kajaka z silnikiem. Im bliżej do wypłynięcia, tym bardziej adrenalina wzrastała, a razem z nią pytanie czy to był dobry pomysł. Te same obawy mieli także nasi współpasażerowie.

Pomijając fakt, że kilkakrotnie naprawiany był silnik łodzi, ostatecznie okazało się, że było to sześć godzin ostrej jazdy z butlą gazową na dziobie :)




















LUANG PRABANG


w tym małym, pokolonialnym miasteczku zauroczyła nas cisza i totalny brak pośpiechu . Być może to liczna obecność malowniczych świątyń obliguje nawet turystów do zachowania należytego spokoju.
Z najwyższego wzniesienia miasta zobaczyliśmy cudowną panoramę na pobliskie góry i Mekong, który z daleka wydaje się być spokojną rzeką.







 W krajobraz miasta wpisana jest obecność młodych mnichów, która jeszcze bardziej dodaje uroku temu miejscu. Pomimo tego, iż mijamy ich tak często, za każdym razem patrzymy na nich z zaciekawieniem.




 
 Tutaj mogliśmy zobaczyć jak mnisi tuż po wschodzie słońca wychodzą z klasztorów po jałmużnę. Otrzymują dary od mieszkańców miasta, które przeznaczają na swój kolejny dzień.






 
Van Vieng

Gdyby nie wspaniałe krajobrazy wokół tego miejsca nie warto byłoby się tu zatrzymywać. Osławiona w przewodnikach miejscówka, zdaje się być stworzona dla angielskiego, rozwydrzonego turysty. Knajpa przy knajpie, obowiązkowo z monitorem LCD, gdzie 24h lecą odcinki „Przyjaciół”.

Wybierając inną formę spędzenia czasu niż  gapienie się w telewizor, tradycyjnie wypożyczyliśmy skuter i pomknęliśmy.
Pył, kurz na drodze był w większym stężeniu w powietrzu niż sam tlen. To wymagało od nas skombinowania jakiś masek, aby móc w ogóle przedrzeć się w inne miejsce. Martę uratowała arafatka, a mnie odcięty rękaw z koszulki. 
Pewnego dnia i skuter nie wytrzymał i z przebitą oponą wylądowaliśmy u wulkanizatora. Ruszyliśmy dalej, uciekając w polną drogę, ku górą i jaskiniom. Tu dopiero odczuliśmy spokój i czystość powietrza.





FILIPINY


Tylko 4 godz. lotu dzieliła nas droga z Bangkoku do następnego celu podróży – Filipin. Już w przestworzach snuliśmy wyobrażenia o tym kraju, składającego się z archipelagu kilku tysięcy wysp. Nasz wybór padł na jedną z nich, na Palawan.


Lądowanie i jednocześnie pierwszy przystanek był w Puerto Princessa. Miejscowość tak mała, że drogę z lotniska można właściwie pokonać samemu albo wziąć trzykołowy pojazd tzw. tricycla, pełniącego rolę taxówki. Już od początku uderza nas mentalność i usposobienie mieszkańców: stale uśmiechający się ludzie, machające na powitanie dzieci i pozdrowienia od co drugiego Filipińczyka. Zadajemy sobie pytanie, jak to jest, że im biedniejsze kraje poznajemy tym spotykamy się z większą serdecznością… Czy tą zależnością rządzi reguła im mniej posiadasz, tym bardziej jesteś szczęśliwy???

Spacerując po ulicach miasteczka zostaliśmy zaproszeni do filipińskiego domu i mogliśmy podejrzeć, jak żyją skromni ludzie w swojej splecionej z bambusa chacie. Z wrodzoną chyba dla nich gościnnością, próbowali poczęstować nas czym się da.














Następnego dnia ruszyliśmy na północny kraniec wyspy do El Nido, aby wreszcie powylegiwać się na złotym piasku. Pomimo pory suchej pogoda nie była dla nas jednak zbyt łaskawa i  przez cały pobyt  lało jak z cebra.  Zdesperowani zdecydowaliśmy się na całodzienną wycieczkę łodzią do pobliskich wysepek, aby choć trochę liznąć dziewiczego krajobrazu. W strugach deszczu próbowałem uchwycić to co tu najpiękniejsze.




W poszukiwaniu słońca ruszyliśmy do kolejnej miejscowości Port Barton. Wpakowaliśmy się do jeepneya, który jest tu popularnym środkiem transportu. Tu panuje zasada im więcej, tym lepiej. Choć jeppney ma 14 miejsc siedzących, w środku było 26-ciu. Reszta osób, łącznie z nami jechała na dachu. Nie ma mowy o pustych przewozach, a i świnie czasem trzeba przewieźć.  





  Po ponad godzinnej jeździe jak na roller costerze  dotarliśmy na miejsce z upragnionym słońcem, błękitem i palmami.



Port Barton - samo miejsce niby turystyczne, ale ulokowane w centrum filipińskiego zwykłego życia, gdzie dostawy prądu są wyłącznie w ściśle określonych porach od 18.00 do 24.00, raptem tylko 6 godzin dziennie.  Również w tych godzinach skupione jest życie towarzyskie w wiosce. Rozrywką są tu jedynie dwa stoły bilardowe wokół którego gromadzą się młodzież i dzieci, których jest tu zresztą bardzo dużo. Są niesamowicie radosne, licznymi gromadkami biegają  po całej plaży i ochoczo pozują nam do zdjęć.



Na plaży dużo się dzieje, gdyż Filipińczycy mają pełne ręce roboty. Jedni wyruszają na połów ryb, drudzy malują swoje łodzie, jeszcze inni ciągnął bawoły, aby przewieźć coś na drugi koniec plaży. W końcu na plaże wstęp ma każdy :)






 Mieliśmy okazję mieszkać w filipińskim domu, jeść to co sami przygotują we własnych domach a następnie wystawią  na ulicę. Bliżej być ich życia chyba się już „białemu” nie da. Zresztą jest ich tutaj naprawdę niewielu.  Mamy wrażenie, że tu właśnie jest koniec świata.

Po leniwych dniach w Port Barton wracamy do Puerto Princessa. 
Pomimo iż byliśmy tu chwilkę zaraz po przylocie, postanawiamy zajrzeć jeszcze do kilku zakątków miasteczka. Ruch jest jak w przysłowiowym Rzymie, w końcu to tu mieszkańcy wyspy załatwiają swoje sprawy urzędowe, chodzą do banku, wyrabiają prawo jazdy i przyjeżdżają na duże zakupy. My uciekliśmy z tego zgiełku, udając się na pobliską plażę, gdzie poza nami była tylko liczna filipińska rodzina, która z okazji urodzin, wesoło bawiła się przy rumie. Choć już zdążyliśmy poznać tutejszą gościnność, po raz kolejny byliśmy zaskoczeni zaproszeniem do wspólnej imprezy. Spędziliśmy z nimi fantastyczne popołudnie. 



Kolejny dzień w Puerto rozpoczął się dość krwawo :) Gospodarz urodzinowej imprezy zaprosił nas na walkę kogutów. Ilość kogutów w każdym gospodarstwie domowym na Filipinach od razu zwróciła naszą uwagę, ale nie potrafiliśmy tego sobie wytłumaczyć, aż do tego dnia. Okazało się, że mieć koguta to powód do dumy i szansa na zarobienie pieniędzy. Hoduje się je karmiąc różnymi specyfikami wzmacniającymi masę mięśniową, a następnie wystawia je do walki. Szczęśliwy ten kto wygra – nie tylko zbiera całą kasę ale i koguta, który poległ. Nie lada widowisko, któremu towarzyszą oczywiście zakłady na pieniądze. Nie przypuszczaliśmy, że koguty mogą być tak zażarte. My obstawiliśmy właściwego koguta :)








LUDZIE SŁOŃCA

Po  pobycie na Filipinach na długo w pamięci pozostaną nam obrazy radosnych ludzi. Ich uśmiech i pogoda ducha niejednokrotnie są sposobem czy też receptą na tutejsze szczęście.
Kimkolwiek są w swoim życiu to zawsze towarzyszy im uśmiech.
W ich szczęśliwej codzienności mieliśmy okazję zobaczyć wiele, a każde kolejne spotkanie z nimi tworzy dla nas nową historię do opowiedzenia. Dlatego też, dla nas piękno Filipin ukryte jest w ludziach.







 ........

Już w domu. Trzeba usiąść i z dystansu podsumować całą tą podróż. Odpowiedzieć na tak częste zadawane pytanie: "jak było?"




Jak było i który kraj zrobił na nas największe wrażenie? 

To dwa pytania, które najczęściej są nam zadawane i na które nie ma jednoznacznych odpowiedzi. I to nie tylko dlatego, że każdy kraj kryje w sobie coś magicznego ale i dlatego, że towarzyszył nam zawsze duży ładunek emocjonalny, a emocje najtrudniej jest opisać. Gdziekolwiek udało nam się dotrzeć, byliśmy pochłonięci kulturą, smakami, barwami, aromatami. Spotkaliśmy mnóstwo ludzi, którzy nie mają nic a mieli tak wiele, bo potrafili zaakceptować z pokorą, to co mają. Czy to warunkuje kultura południowo-wschodniej Azji związana z buddyzmem, czy słońce przez cały rok tego nie wiemy, ale jest to dla nas inspiracja do tego aby też „pozaglądać” we własne głowy i spojrzeć na pewne rzeczy z dystansu choćby po to żeby docenić to co się ma.






Popularne posty

Łączna liczba wyświetleń

Obserwatorzy